A potem poczula gniew, potezny niby wystepujaca z brzegow rzeka. Oto stal przed nia, zaledwie o kilka krokow, mezczyzna, ktoremu gotowa byla bez reszty oddac serce i dusze. O ktorym od czasu Carcassonne marzyla dniem i noca.
Victor Constant.
Zabojca Anatola. Przesladowca Izoldy.
Czy to ja go tutaj sprowadzilam?
Podniosla wyzej latarnie, w jej swietle dojrzala herb na boku powozu stojacego u skraju polany, choc i tak nie potrzebowala potwierdzenia domyslow.
Wstrzasniety lekarz poderwal sie na nogi, omal nie stracil rownowagi. Rzucil spojrzenie na Constanta i jego ludzi, potem przeniosl wzrok na Charles'a Denarnaud, ktory przeciez sprawdzal bron i oswiadczyl, ze warunki pojedynku zostaly dotrzymane.
Leonie zalala wscieklosc, silniejsza niz strach. Nie baczac na wlasne bezpieczenstwo, wypadla spomiedzy drzew na polane.
Najpierw podbiegla do Izoldy. Rzucila sie przy niej na kolana, uniosla plaszcz. Szara tkanina po lewej stronie sukni przesiakla szkarlatem, jakby wykwitl na niej zbyt wielki cieplarniany kwiat. Dziewczyna sciagnela rekawiczke, podwinela ciotce rekaw, poszukala pulsu. Byl. Slaby, ale wyczuwalny. Jeszcze sie w niej tlilo zycie. Spiesznie zbadala bezwladne cialo. Kula trafila w ramie. Jesli Izolda nie straci zbyt wiele krwi, przezyje.
-Doktorze, vite! - zawolala. - Aidez-la, Pascal. Pomoz.
A Anatol? Nad jego ustami leciutko bielil powietrze delikatny oblok oddechu. Wiec i tu byla nadzieja. Wstala, ruszyla do brata.
-Bede wdzieczny, jesli zostanie panna tam, gdzie jest - uslyszala. -
I pan takze, Gabignaud.
Post został pochwalony 0 razy
|